18 kwietnia 2013

Kolejny dobry dzień.
Szczęście powoli zaczyna mi wchodzić w nawyk.
Rozmazany makijaż, rozczochrane włosy, połamane paznokcie i uśmiech. Oto cała ja z ostatnich dni.
Prócz potwornego zmęczenia i powracającej co rano migreny jest bardzo dobrze.
Wszystko powoli zaczyna wracać do normy i cieszę się jak dzieciak.
Z każdym dniem jest lepiej. Ludzie doceniają to, że pracuje dwa razy ciężej niż wszyscy i wydarzenia ostatnich miesięcy zaczynają usuwać się cień.
Jestem tak zadowolona i jednocześnie tak wyczerpana, że aż brak mi słów by to opisać.
Coraz mniej śpię i coraz więcej pracuję. Coraz mniej jem i coraz więcej mam energii.
Doskonale zdaję sobie sprawę dlaczego tak się dzieje. I nie mam najmniejszej chęci tego zatrzymywać.
Wiem, że to złe. Wiem, że pan psychiatra nazwałby to epizodem maniakalnym, bądź czymś w tym rodzaju.
Biorąc pod uwagę, że jestem jedynym odbiorcą tego tekstu mogę być ze sobą chociaż raz szczera.
Rozumiem, że jest to rodzaj manii, ale przez ponad pół roku byłam na samym dnie. Teraz nadeszła pora, by nadrobić zaległości w szczęściu. Gwarantowane sześć miesięcy najwyższych obrotów. Za to kochamy afektywną dwubiegunowość. 
Później będzie spadek energii i odpoczynek. Ale to później.
Póki co trzeba się cieszyć tym co mam. Może nie zapracuje się na śmierć, nie zagłodzę się lub nie padnę z wyczerpania. Trzeba być dobrej myśli.
Może nie skończę tym razem w szpitalu. Może będzie inaczej. 
Będę trzymać kciuki za siebie samą.
Na dzień dzisiejszy jest fantastycznie.
Widzę, że mama zaczyna chyba zauważać powoli zmiany w moim zachowaniu. Pewnie będzie się martwić, ale przecież jest tak zapracowana, że nie będzie już miała siły zrobić z tym cokolwiek. Mam nadzieję, że się przyzwyczai.
Jest cudownie - pęka mi głowa. 
Potrzebuję snu - jestem zbyt roztargniona, by zasnąć.

Jutro z powrotem do stajni. Będziemy śmiać się i zapieprzać jak nienormalni. Może nawet uda mi się przełamać i wreszcie wsiąść na Pokusę. 
Muszę wreszcie się zmotywować i być bardziej zdeterminowana, bo jeśli tak dalej pójdzie to jeszcze z miesiąc mi zejdzie na przełamywanie się. 
Trzeba to zrobić jak najszybciej, w końcu do wakacji potrzebuję mieć tego konia w pełni zrobionego, gotowego do pracy.
Musimy nabudować mu mięśnie. Musimy troszkę uspokoić jego temperament.
A co najważniejsze, ja muszę się z nią od nowa zrozumieć.
Na to potrzeba czasu, którego ja nie mam.
Dlatego, droga Saro, zwijaj swój szanowny tyłek i wsiadaj na koń. Obawa przed śmiercią pod kopytami nie jest wytłumaczeniem. 
Było nie zaniedbywać konia to by nie był teraz groźny.
To tyle. Padam na twarz, chyba wypadałoby się położyć. Chociaż przypuszczam, że z obecną energią mogłabym tu pisać jakieś bzdury do rana. Pytanie tylko, po co.
W każdym razie przepiękny dzień się zaczął niecałe trzy godzinki temu.
Niech już taki pozostanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Archiwum bloga