obudziłam się o 3. zero możliwości ponownego zaśnięcia.
spałam prawie od 17 więc nie powinno mnie to dziwić. to i tak bardzo długo, niemalże dziesięć godzin.
już 5, może sen przyjdzie.
mam nadzieję, że więcej mnie dziś nie odwiedzisz.
ciągle przychodzą w snach wspomnienia i rwą mnie na kawałki, ciągną w stronę przeszłości.
budzę się z krzykiem, wpada matka i tak samo szybko wychodzi ze zrezygnowaniem kręcąc głową.
zakrywam się kołdrą, płaczę; tylko przez chwilę.
w towarzystwie gorącego kaloryfera łzy schną szybko i tylko tępo patrzę się w ścianę.
wszystko znika.
to tylko sen, to był tylko sen, sara, jego tu nie ma, to był tylko sen.
i ciało mi się rozpada, i znów nie mogę się ruszyć.
potrzebuję kawy, a do kuchni jest o piętnaście kroków za daleko.
zbieram siły i skupiając je na tym, by mój głos nie drżał wołam imię matki.
odmawia zrobienia kawy, przecież jest środek nocy, nie mogę pić kawy w nocy.
lituje się nade mną, przynosi herbatę, a ja biorę ją w ręce i wypijam duszkiem, nie zważając na to, że parzy mi język wraz z przełykiem.
piję ją i mam nadzieje, że będzie ona odpowiednim antidotum dla trucizny, która trawi moje ciało.
znów się udało, nadal żyję.
z poparzonym gardłem, przesuszonymi spojówkami (kto umierając pamięta o mruganiu), drżącym ciałem i stygnącą krwią.
agonia odchodzi.
żyję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz