19 marca 2013

kiedy myślę ile to już lat minęło czuję się strasznie stara.
zebrało mi się na wspomnienia. chciałabym żeby wróciły stare czasy.
wielu błędów mogłam uniknąć, gdybym tylko wiedziała tyle co teraz.
o kilka wstrząśnień mózgu i złamań mniej, o kilkaset mniej siniaków i ganiania koni po okolicy.
w sumie to pal licho te wszystkie błędy, nawet bez poprawiania chciałabym to wszystko przeżyć jeszcze raz.
mam nadzieję, że wszystkie sprawy się wyprostują i będę mogła z powrotem jeździć tak jak kiedyś.
ciągle nie mogę wybaczyć tego, że moje kochane dziecko zostało sprzedane. sprzedali kawałek mojego serca i jest mi niesamowicie żal. nie wyobrażałam sobie nigdy takiej straty. kiedy się dowiedziałam było to odczuwalne fizycznie. nie wyobrażałam sobie życia bez niego. nie wyobrażałam sobie jakiegokolwiek życia. nigdy nie zaznałam czegoś boleśniejszego. nie życzyłabym tego nikomu.
na dzień dzisiejszy można powiedzieć, że się z tym pogodziłam. potrzebowałam na to wiele czasu i nie było to łatwe ani przyjemne. pogodziłam się, ponieważ nie miałam na to zupełnie wpływu.
mimo, że nie umiałam na początku z tym żyć to teraz jakoś się trzymam.
siedzę w domu i planuję przyszłość. nie chcę już więcej popełnić takich błędów. nie chcę by przez moją głupotę ktokolwiek cierpiał. nie chcę już nikogo i niczego stracić.
obecnie nie mam nic.
nic do stracenia i wszystko do zyskania. 
i tego chcę się trzymać. nie jest łatwo, nie jest dobrze. jestem na samym dnie i jakoś powoli niepewna swoich sił czołgam się ku lepszemu.
ciężko jest żyć wiedząc, że już nigdy nie będę robić tego co kocham. ciężko jest będąc samemu.
wiem, że mogłabym umrzeć i byłoby łatwiej. to jest jedno z wyjść nad którym bardzo długo myślałam i bardzo długo przygotowywałam się, by z niego skorzystać.
teraz jednak stwierdzam, że nie chcę umierać tak bardzo nieszczęśliwa. nie chcę marnować czasu, który tutaj został mi dany. jak każdy człowiek chciałabym wierzyć, że jestem tutaj, żeby się spełnić. że to "bycie" tutaj ma jakiś cel. to taka mała nadzieja, że będzie lepiej.
i przy tym zostańmy, bo płaczę tak mocno, że nie widzę już tych zdań, które przed chwilą pisałam.

_____

rozklejając się już dokumentnie stwierdziłam, że gdyby nie moja najlepsza nauczycielka, nie byłabym tym kim jestem teraz. najwdzięczniejsza kobyłka świata Pokusa.
koń, który mnie złamał.
zmieszała mnie z błotem, nie raz rzuciła mnie na ziemię. nauczyła mnie wrażliwości i szacunku. pozwoliła mi się zbliżyć i zaufać.
spędziłyśmy razem wiele lat. 
z dzisiejszej perspektywy mogłabym powiedzieć, że nie był to wymarzony koń dla początkującego jeźdźca. z perspektywy długoletniego jeźdźca mogłabym powiedzieć, że dla uczącej się osoby to jest ostatni koń jakiego bym polecała. mogłabym mówić, że jest to zbyt niebezpieczne zwierze dla młodych osób.
i to wszystko się zgadza.
Pokusa jest koniem, który niczego nie ułatwia.
nie ułatwia czyszczenia, nie ułatwia prowadzenia, nie ułatwia wsiadania. 
boi się praktycznie wszystkiego; nie znosi wody, białych materiałów, szeleszczących płacht czy parasolek. nie lubi hałasu, bywa humorzasta, wyczuwa i wykorzystuje wszystkie słabości jeźdźca.
jeśli osoba nie jest pewna w stu procentach swoich umiejętności lepiej żeby nie ryzykowała kontaktu z tym koniem.


jednakże ja zaczynałam z tobą, z tobą jestem teraz i z tobą będę w przyszłości.
wspólne początki bardzo nas poróżniły. musiałam jeździć na koniu, którego niesamowicie się bałam. zostałam zdominowana przez zwierze, a potem jeszcze zastraszona.
miałam traumę przez rok i jeździłam na innych koniach, bo bałam się jej. bałam się do tego stopnia, że nie chciałam mieć z nią żadnego kontaktu.
z innych koni spadałam, łamałam się i cierpiałam. w końcu spadłam tak dotkliwie (wstrząśnienie mózgu, staw skokowy pęknięty w dwóch miejscach z przemieszczeniem), że dostałam zakaz jazdy na Dakarze. tym samym musiałam wrócić do Pokusy. żadnego innego konia dla mnie nie było.
wtedy na dobre zaczęła się nasza znajomość.
długo się kłóciłyśmy, ale w końcu udało nam się powoli znajdować wspólny język.
w każdy możliwy sposób starałam się do niej dopasować. chciałam pokazać jak bardzo zależy mi na jej zaufaniu.
mimo miliona rzeczy, które nas poróżniały miałyśmy wspólną cechę: obie uwielbiałyśmy pędzić.
nie mówię tutaj o zwykłym ćwiczebnym galopie, czy tam jakimś jeżdżeniu po padoku. mówię o otwartej przestrzeni, luźnej wodzy i kompletnym zaufaniu. mówię o oczach łzawiących z prędkości, mówię o jeździe z sercem na ramieniu. uwielbiałyśmy to wspólnie.
uczyłyśmy się razem, razem zwiedzałyśmy tereny w poszukiwaniu nowych przygód.
z każdym wspólnym wyjazdem poznawałyśmy się coraz lepiej. nawet nie zauważyłam kiedy nasze jazdy stały się bardzo swobodne. pasowałyśmy do siebie i starałyśmy się za każdym razem dać z siebie wszystko.
mimo, że zdarzały się upadki, wypadki i inne różne nieprzewidziane nieprzyjemności, to wiele razy zdarzyło Ci się mnie ratować.
pamiętam dobrze czas, w którym pracowałam całe dnie. mimo, że był to okres, w którym byłam najszczęśliwsza w ciągu całego swojego życia, to wiem, że było to bardzo wyczerpujące.
wstawałam o 8 rano, wsiadałam na rower i jechałam do kamionki żeby zdążyć na 9. wyprowadzałam konie na padok, ścieliłam w boksach, zadawałam pasze, wprowadzałam konie do stajni i koło godziny dziesiątej przyjeżdżały dzieci. potem zajęcia, jazdy, lekcje teoretyczne. około 15 dzieciaki wracały do domu, a ja wyprowadzałam konie na padok i sama szłam ukraść jabłko z sadu na śniadanio-obiad. zwykle na godzinę 17 była lonża, brałam więc Pokusę, siodłałam i robiłam półgodzinną jazdę jakiemuś dzieciakowi. uśmiechałam się, brałam pieniądze, tłumaczyłam jak trzymać wodze i jak się robi półsiad. 
może nie wyglądam, ale uwielbiam uczyć dzieci. są niesamowicie pojętne w porównaniu z dorosłymi.
kiedy jazda się kończyła Pokusa miała pół godziny przerwy. później na godzinę 18 przyjeżdżały osoby na teren. brałam więc z powrotem mojego konia, siodłaliśmy i wyjeżdżaliśmy.
bywało, że miałam dwa, lub trzy tereny pod rząd. kocham jeździć, ale po dziesięciu godzinach fizycznej pracy ciężko jest nadal ogarniać to wszystko.
Pokusa nie raz ratowała mi tyłek kiedy już zupełnie nie miałam siły, a musiałam nadal jeździć i do tego pilnować ludzi za mną. później wracałam do stajni, sprowadzałam konie do stajni, rozdawałam paszę, zamykałam stajnię i sprzątałam w szatni.
później siadałam na rower i kiedy dojeżdżałam do domu było zwykle po 22.
było ciężko, ale kochałam tą pracę ponad życie.
no właśnie; pod koniec wakacji mając świadomość anemii i generalnego wycieńczenia organizmu (mało spałam, źle jadłam, zbyt ciężko pracowałam fizycznie) dalej jeździłam i nikomu nie wspominałam o tym, że mnie to w jakikolwiek sposób przerasta. 
któregoś razu wróciłam z trzeciego z rzędu terenu, rozsiodłałam Pokusę, nakarmiłam konie i sprzątając stajnię zwyczajnie zemdlałam. śmiesznie to musiało wyglądać, bo stałam na środku z miotłą i padłam jak długa na ziemie. 
tym właśnie przypłaciłam mój wakacyjny pracoholizm: tygodniowe przymusowe wolne, kroplówka i groźby lekarza, że przy tak niskim poziomie produkcji krwinek nie powinnam fizycznie pracować.
groźby zostały zignorowane i po pół tygodnia znów byłam w stajni.
konie zawsze dawały mi sens i dzięki nim potrafiłam przetrwać nawet w najcięższych chwilach.



Pokusa jest moją najlepszą nauczycielką i żywym dowodem na to, że wystarczy zaufać, bo wspólnie dużo łatwiej goni się marzenia.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Archiwum bloga